Co pamiętam z artykułu? Młodą kobietę, która rok czy dwa po rozpoczęciu studiów (kierunek medyczny, biologiczny?) studia te rzuciła, bo wymyśliła odkrywczy sposób na nowoczesne badanie krwi; która szturmem zdobyła Dolinę Krzemową, a teraz była już o krok od zrewolucjonizowania amerykańskiego (i chwilę potem światowego) rynku medycyny; która żyła swoją pasją, swoim pomysłem, od rana do nocy, z realizowaną wizją przed oczami i wszystkimi myślami nastawionymi na jedno: na Theranosa.
Udostępnij:
Pierwszy raz spotkałam Elizabeth Holmes kilka lat temu – między 2013 a 2015 rokiem. Oczywiście nie bezpośrednio; po prostu w którymś numerze „Newsweeka” lub „Polityki” przeczytałam reportaż o niej albo wywiad z nią. Zetknęłam się wtedy, jak sądziłam, z takim typem człowieka, którym zawsze sama chciałam być i który podziwiałam, podziwiam do dziś: człowieka, który bardzo wcześnie odkrył swoje życiowe marzenie i błyskawicznie zaczął je realizować, depcząc po drodze wszelkie przeciwności i skupiając się wyłącznie na swoim celu.
Co pamiętam z artykułu? Młodą kobietę, która rok czy dwa po rozpoczęciu studiów (kierunek medyczny, biologiczny?) studia te rzuciła, bo wymyśliła odkrywczy sposób na nowoczesne badanie krwi; która szturmem zdobyła Dolinę Krzemową, a teraz była już o krok od zrewolucjonizowania amerykańskiego (i chwilę potem światowego) rynku medycyny; która żyła swoją pasją, swoim pomysłem, od rana do nocy, z realizowaną wizją przed oczami i wszystkimi myślami nastawionymi na jedno: na Theranosa.
Theranos był start-upem w Dolinie Krzemowej, firmą tworzącą nową technologię badania krwi i miejscem, w którym miało powstawać coś, co dla takich osób jak ja, koszmarnie bojących się igieł i pobierania krwi, byłoby zbawieniem. Theranos doskonalił właśnie sprzęt, który Elizabeth Holmes wymyśliła, opracowała, wprowadziła w życie – małe urządzenie, pobierające z palca kroplę krwi i na podstawie tej kropli wykonujące coraz więcej coraz bardziej skomplikowanych badań. I to badań coraz dokładniejszych. Zapomnijmy o staroświeckich metodach wbijania igły w żyłę (słabo mi się robi, gdy nawet o tym piszę), zapomnijmy o czekaniu ileś czasu na wyniki, zapomnijmy o bólu i kosztach dotychczasowych badań. Nadchodził Theranos – i ledwo wyczuwalne ukłucie w palec miało załatwić wszystko.
Co potem? No cóż, przyznaję: zapomniałam. Zapomniałam o Elizabeth Holmes, zapomniałam o Theranosie, zapomniałam o badaniu z kropli krwi. Zajęłam się dalej swoimi sprawami, a badania krwi, gdy już sytuacja naprawdę zmuszała mnie do ich robienia, robiłam tradycyjnie (co oznacza igłę i wkłuwanie się w żyłę po stronie pracowników służby zdrowia oraz ataki paniki i prawdopodobieństwo utraty przytomności po mojej stronie). W moim życiu zmieniło się bardzo dużo, ale niestety nie metoda oddawania krwi do badań.
Zapomniałam zatem kompletnie o Theranosie i przez lata ani razu sobie o nim nie przypomniałam. Aż do ostatnich dni. Na Facebooku pojawiła mi się w którymś momencie reklama promocji na e-booki w EbookPoincie. Od pół roku czytnik zajmuje w moim życiu ważne miejsce, a e-booki stały się nowym uzależnieniem, więc nic dziwnego, że Facebook na to reaguje. I co wyskakuje w tej reklamie? Tytuł, który wszystko przypomniał – artykuł w tygodniku, wywołującą zazdrość historię życia podporządkowanego idei, kuszącą obietnicę bezbolesnego i nieprzerażającego pobierania krwi. Tytuł, który już na dzień dobry informował, że dałam się nabrać – tak jak setki, tysiące, może nawet setki tysięcy ludzi.
„Zła krew. Największy skandal w historii start-upów” Johna Carreyrou czyta się jak najlepszy thriller psychologiczny osadzony w branży medycznej. Trudno się oderwać, a zwrotów akcji nie powstydziliby się współcześni autorzy powieści kryminalnych i sensacyjnych. Tylko czasem, pomiędzy kolejnymi rozdziałami, czytelnika uderza myśl „ale to wszystko się działo naprawdę” – i przez to lektura wciąga jeszcze bardziej.
Prolog zaczyna się niemal jak u Hitchcocka: Holmes z kilkoma pracownikami wraca ze spotkania z nowymi potencjalnymi inwestorami i opowiada zespołowi, jak było wspaniale, zachwyt nowych partnerów, kolejne pieniądze zdobyte. Za jej plecami mniej zadowolone wydają się osoby, które jej towarzyszyły – prezentowany sprzęt wcale nie zadziałał tak dobrze, odbiorców wcale to spotkanie tak nie porwało, a do tego pojawiły się kolejne pytania, z którymi trudno sobie poradzić. Kilka takich pytań (związanych z tym, co będzie potem ciągle powracać: o stan opracowywanej technologii) zadaje ekspert zarządzający w Theranosie finansami. Zadaje je oczywiście Elizabeth Holmes – przecież to ona jest twórczynią, prezesem, głównym dyrektorem i sercem Theranosa.
Pierwszy wybuch wulkanu: za zadanie niewygodnych pytań ekspert finansowy zostaje z miejsca zwolniony. Kolejne wybuchy będą już tylko głośniejsze.
Jak zapowiada reklama książki, założenia technologiczne Theranosa opierały się na kłamstwie, bo – najbanalniej rzecz ujmując – nie stworzono żadnej technologii, która umiałaby wyczytać coś z małej kropli krwi. Ale to naprawdę duży skrót myślowy, który może wprowadzić w błąd. To nie tak, że Holmes kłamała od początku – pierwsze rozdziały, w których poznajemy jej życie i drogę dojścia do drzwi wejściowych biura Theranosa, pokazują osobę pełną ambicji, pasji i ciekawości świata, która rzeczywiście miała pewne marzenie i chciała je zrealizować. Jednocześnie to osoba, która, jak sama mówi, chce zarabiać pieniądze, wielkie pieniądze – ten element warto zapamiętać, bo później okaże się mieć znaczenie. Przede wszystkim jednak to młoda kobieta, którą nauka pochłania, a perspektywa stworzenia czegoś wybitnego i przełomowego – przyciąga z całych sił. Holmes rzuca studia, zakłada start-up, zdobywa pierwszych inwestorów, pierwsze tysiące, setki tysięcy, miliony dolarów na rozwój Theranosa i opracowanie technologii, którą ma w głowie.
W którym miejscu zaczyna się wszystko psuć? Książka Carreyrou wcale nie pokazuje tego tak wyraźnie i wprost – po zakończonej lekturze ma się raczej uczucie, że w gruncie rzeczy nie wiadomo, trudno wyłapać tę godzinę zero. Ale psuć zaczyna się szybko, to na pewno. Pierwsze pomysły technologiczne nie działają; dodajmy też, że Holmes żadnych własnych propozycji do technologii nie miała (nie miała również potrzebnej do tego wiedzy, ani medycznej, ani technicznej); ona po prostu chciała, by urządzenie było małe, lekkie, proste w obsłudze, by przy pobieraniu nie wywoływało bólu i pobierało jak najmniejszą próbkę krwi, a z tej próbki wyczytywało wszystko.
(Nie chcę być złośliwa, ale na tej zasadzie to i ja, prosty filolog, mogę wymyślić „nową technologię badania krwi”).
Owszem, Holmes zgromadziła wielu fachowców specjalizujących się w dziedzinach, których potrzebował Theranos. Jednak zgromadzenie fachowców, zatrudnienie ekspertów, współpraca ze świetnymi umysłami nic nie oznacza, jeśli poszczególnym zespołom nie pozwala się ze sobą współpracować (system ochrony Theranosa był tak szalony, że zespoły zajmujące się różnymi elementami sprzętu nie wiedziały, na czym stoją inne zespoły), jeśli uwagę, że coś jest niewłaściwie pomyślane lub założenie jest błędne, karze się zwalnianiem (plus parę oszczerstw, na przykład o defraudacji, której ponoć miał się dopuścić zwolniony w prologu dyrektor od finansów), jeśli wyniki pokazujące, że sprzęt źle działa, nakazuje się sfałszować lub ukryć. Niemal od samego początku Theranos rozwinął swoją własną technologię, tyle że związaną nie z badaniem krwi, lecz z zarządzaniem ludźmi. Konkretnie – z zastraszaniem, karaniem i oszukiwaniem.
Niesamowicie się przygląda kolejnym i kolejnym wydarzeniom w firmie Theranos oraz kolejnym i kolejnym działaniom Elizabeth Holmes. Badania „jednej kropli krwi” na autorskim sprzęcie Theranosa w rzeczywistości wykonywano na zakupionych (i nieraz nielegalnie rozbieranych, w celu podejrzenia i skopiowania elementów technologii) sprzętach laboratoryjnych innych firm. A co do jednej kropli krwi – wyniki, które przedstawiano oficjalnie, zdobywano dzięki badaniu zwykłej ilości krwi pobieranej z żyły. Dlaczego? Bo sprzęt Theranosa nie był w stanie prawidłowo zbadać nawet czegoś takiego jak poziom cukru, który rzeczywiście można zmierzyć dzięki krwi pobranej z palca.
I co z tego? I nic z tego. Holmes zdobywała kolejne miliony, setki milionów od inwestorów. Do zarządu firmy wciągnęła wielu wpływowych ludzi, w tym polityków. Kilka dużych firm przekonała do prowadzenia badań sprzętem Theranosa – mimo braku atestów i certyfikatów odpowiednich instytucji. Pracowników, którzy się nie zgadzali lub po prostu wyrażali wątpliwości, zwalniano, zastraszano, jednego doprowadzono do takiego stanu psychicznego, że popełnił samobójstwo. Zamordyzm to słabe określenie na atmosferę panującą w Theranosie; Holmes i jej partner (i w pracy, i w życiu) stanowili parę, przed którą drżeli niemal wszyscy pracownicy.
O właśnie, jej partner – niejaki Sunny, starszy o dobre dwadzieścia lat, który pojawił się jakiś czas po pierwszym okresie działalności Theranosa. Carreyrou zwraca uwagę, że choć część osób to właśnie Sunny’ego obarczała później winą za zachowania i decyzje Elizabeth, to jednak sama Holmes od początku prezentowała pewien sposób działania, który potem po prostu eskalował. Sunny akurat do tego pasował; gdyby nie on, podejrzewam, że znalazłby się ktoś inny.
W pamięć zapadł mi pewien fragment, który świetnie pokazuje styl funkcjonowania Holmes. Najpierw Theranos chce przekonać wojsko, by jego sprzęt był wykorzystywany w Afganistanie, by za jego pomocą badano na bieżąco żołnierzy. Podpułkownik odpowiedzialny za załatwianie takich spraw domaga się papierów, certyfikatów, raportów z dotychczasowych badań etc. – jednym słowem całego pakietu dokumentacji, która udowodni, że sprzęt Theranosa jest dobry, bezpieczny i zgodny ze standardami. Co dostaje? Nic. Najpierw Elizabeth przychodzi na spotkanie sama i upiera się, że jej sprzęt jest super. Potem uruchamia swoje znajomości, by za pomocą skargi „ten podpułkownik chce utrudnić mi działanie dla dobra wojska” wymusić na nim zignorowanie procedur. Podpułkownikowi udaje się obronić swoje stanowisko przed wyższymi rangą wojskowymi i koniec końców Theranos może sobie oglądać Afganistan wyłącznie na mapie. Ale…
Ale jakiś czas później, gdy trzeba przekonać kolejnych inwestorów, Holmes bez cienia wahania mówi im wprost: Theranos jest stosowany przez nasze amerykańskie wojska w Afganistanie!
Bezczelność? Tupet? Okłamywanie samej siebie? Przekonanie, że ludzie wokół są tak głupi, że przyjmą każde kłamstwo? Utrata kontaktu z rzeczywistością?
Nie wiem. Z każdym kolejnym rozdziałem coraz bardziej nie wiedziałam, co siedzi w głowie Elizabeth Holmes, i coraz bardziej gubiłam się w pomysłach, jak to wytłumaczyć. Ordynarne kłamstwa, by zebrać pieniądze? Theranos był start-upem, który niewiarygodnie szybko zdobył olbrzymie dofinansowania, stał się wart kilka miliardów, przez jakiś czas stanowił przykład idealnego spełnienia snu Doliny Krzemowej: przychodzi ktoś młody, wymyśla coś wspaniałego, genialnie wprowadza to w życie, zdobywa bogactwo i zmienia świat, a ludzie wokół wiwatują z zachwytem. W tym kalifornijskim śnie nikt nie przewidział jednego: że główny bohater takiej historii wszystkich okłamie – i to tak doskonale.
Carreyrou, dziennikarz „Wall Street Journal”, który jako pierwszy pozbierał różne kawałki tej historii i wraz ze swoją gazetą doprowadził do zdemaskowania firmy Theranos, nie demonizuje Holmes. Gdyby ją demonizował, gdyby upraszczał, gdyby patrzył w jakiś odgórnie narzucony sposób, mogłabym teraz krótko i wyraźnie podsumować Elizabeth paroma słowami. Ale nie mogę. Nie mogę, bo cała historia i jej główna bohaterka są zbyt skomplikowane, zbyt wieloaspektowe, by dało się to jakoś wygodnie skwitować. W tym właśnie tkwi siła „Złej krwi” – chociaż od początku wiem, że Elizabeth kłamie, a z każdym kolejnym rozdziałem jej kłamstwa, manipulacje, zastraszanie i wymuszanie widać coraz lepiej, nie umiem się uwolnić od swoistej fascynacji. Kim trzeba być, co trzeba w sobie mieć, by oszukać tylu ludzi? Współpracowników (wszyscy na początku wierzyli jej bez zastrzeżeń), inwestorów (którzy nie widzieli, a zainwestowali), inspektorów (którym dało się wmawiać różne rzeczy), polityków, doświadczonych biznesmenów z Doliny Krzemowej, milionerów, wojskowych, naukowców? A może powinnam zapytać: kim trzeba być, by tak doskonale oszukać samą siebie, że oszukanie innych było już bułką z masłem?
Dla utrudnienia odpowiedzi: ani przez chwilę nie opuszczało mnie przekonanie, że przy tym wszystkim, co robiła i jak robiła, Holmes naprawdę wierzyła w swoją nieistniejącą technologię – i cały czas miała w sobie tę pasję, to marzenie, ten cel, który tak wyraźnie wyłaniał się we wspominanym na początku artykule. Wciąż mam poczucie, że Holmes widziała Theranosa właśnie w taki sposób, w jaki chciała widzieć. Tylko nie mam pojęcia, jakim cudem udawało jej się go wciąż tak widzieć i tak ignorować fakty.
„Złą krew” Johna Carreyrou czyta się szybko, to prawda; ciekawość, zdumienie i niedowierzanie, wzmacniane myślą „to było naprawdę”, nie pozwalają przerwać lektury. Jednak co innego dowodzi wyjątkowej siły tej książki. Nie móc się oderwać od czytania, póki to czytanie trwa, to jedno; ale nie móc się oderwać od myślenia o tym, co się przeczytało, choć już dawno się to przeczytało – to zupełnie inna sprawa. Po skończeniu „Złej krwi” mam wrażenie, że mimo poznania całej historii wiem i rozumiem jeszcze mniej, niż wiedziałam i rozumiałam na początku, po pierwszych stronach. Zagubienie, z którym mnie pozostawiono, nie daje się zrekompensować „happy endem”, czyli zdemaskowaniem kłamstw Holmes i oszustw Theranosa. Zresztą – czy można to nazwać happy endem? Mam wrażenie, że większość zaangażowanych w tę sprawę osób, z autorem włącznie, odczuwa pomieszanie ulgi i satysfakcji, bo udało się udowodnić prawdę – ale radości w tym nie ma. To raczej znużone westchnienie „no, wreszcie”, doprawione goryczą, jaką wywołuje świadomość rozmiarów i siły tego oszustwa.
John Carreyrou, „Zła krew”, przeł. M. Jaszczurowska , Warszawa 2020.
O AUTORZE:
dr Barbara Popiel
Prorektor ds. jakości kształcenia Szczecińskiej Szkoły Wyższej Collegium Balticum