Mój bezpieczny świat
Chciałoby się powiedzieć: „Świat należy do mnie, ponieważ go rozumiem” (podobno są to słowa Honoriusza Balzaca, choć nie on jeden formułował taką myśl – wiele osób na różny sposób wypowiadało ją podobnie). Problem pojawia się wtedy, kiedy zastanawiamy się, jaki to świat chcemy zrozumieć i czym miałoby być poczucie „zrozumienia”.
Odsuwam na bok rozumienie świata w sensie globalnym. Rzadko zajmujemy się całym światem. Interesują nas konkretne, indywidualne, subiektywne, prywatne światy każdego z nas. Światy składające się z wydarzeń, które nas otaczają, z ludzi, z którymi mamy do czynienia, z przekazów kulturowych, w których przyszło nam żyć i zalewu napływających na bieżąco danych informacyjnych, które w oczywisty sposób selekcjonujemy. Koniec końców zrozumienie sprowadza się do naszych myśli i uczuć, które stanowią bieżącą, subiektywną interpretację świata, w którym żyjemy. A własna interpretacja to właśnie nadawanie sensu naszemu życiu powszedniemu.
Poczucie zrozumienia takiego indywidualnego świata wynika z jego powtarzalności i przewidywalności – a także z przekonania, że na taki świat mamy wpływ.
Taki rodzaj „rozumienia świata” jest nam potrzebny, daje nam poczucie stabilności i spokoju. Taki świat przyjmujemy, czujemy się w nim bezpieczni, bo wiemy, co będzie jutro. Nie obawiamy się zaskakujących wydarzeń, a tym bardziej tego, że ten nasz świat z dnia na dzień się zmieni czy nawet zawali.
ŚWIAT ZDEKONSTRUOWANY
Kiedy następuje załamanie, zwichnięcie zrozumiałości otaczającego nas świata? Wtedy, kiedy w naszym życiu pojawi się „poważne wydarzenie”, które rodzi konieczność istotnej zmiany, rujnuje umiejętność dotychczasowego przewidywania, zaburza przewidywalność i powtarzalność, do której przywykliśmy.
Poważnych wydarzeń może być wiele w naszym życiu: narodziny, rozłąka, zdrada, rozwód, utrata pracy czy jej zmiana, wreszcie ciężka choroba czy śmierć osoby bliskiej. Są one zresztą zindywidualizowane – związane z prywatną hierarchią wartości. Jednej osobie „przestawia się” świat, gdy dziecko źle się uczy, innej – gdy zmienia pracę.
Co robić, gdy zmiana świata nagle dotyczy nas wszystkich? Jak postępować, gdy ogłoszono pandemię, gdy grozi nam wszystkim wirus? Dotychczasowe „rozumienie świata” ulega korozji, a nawet rozpadowi. Usuwa nam się grunt pod nogami. Poczucie pewności zastępują niepewność i dezorientacja. Nic już nie jest takie, jakie było wcześniej. Można mówić nawet o „eksplozji” naszego prywatnego, subiektywnego świata. Dotychczas znany i oswojony – ulega destrukcji, staje się „obcy” pod wpływem nowych danych, których w żaden sposób nie potrafimy wkomponować do dawnego obrazu czy wyobrażenia.
UTRATA „SPOŁECZNEGO LUSTRA”
Zachowujemy się wtedy i myślimy różnie – pojawia się groza, lęk, histeria i wymuszone przez nową sytuacje sposoby przystosowania się do niej. Zaczyna nam wyraźnie brakować dotychczasowej komunikacji z innymi ludźmi, dyskusji, konfrontacji, wymiany poglądów – znika tak zwane „społeczne lustro”, naturalne w naszym przedpandemicznym funkcjonowaniu. Zastępuje je możliwość kontaktów online, nie przez wszystkich aprobowana.
SIŁA PRZYZWYCZAJENIA
Przez ostatnie sześć miesięcy przyzwyczailiśmy się jednak do zagrożenia pandemicznego. I dzisiaj reagujemy na nie też w sposób zróżnicowany.
Kluczowe stają się tu sposoby naszej zindywidualizowanej autorefleksji – wszak to ona jest podstawowym „spoiwem” naszego indywidualnego świata subiektywnego. Podstawowym zadaniem dla nas wszystkich jest przywrócenie sensu własnemu powszedniemu życiu. Inaczej mówiąc: na wszelkie sposoby staramy się zrekonstruować indywidualny świat subiektywny.
To, co nazwałam „rozumieniem świata” indywidualnego, jest nam bezwzględnie potrzebne w codziennym funkcjonowaniu. Chcemy przywrócić mu normalność – wewnętrzny ład i spokój. Czynimy to na różne sposoby, u każdego z nas proces ten zachodzi inaczej.
Niektórzy kwestionują zagrożenie wirusem – lęk przed nim zastępują różnymi mechanizmami wyparcia problemu; uciekają w myślenie, że koronawirusa nie ma – bo tak czują się bezpieczniej. Kwestionują też i lekceważą ustalone rygory ostrożności w okresie pandemii. Inni przyjmują do wiadomości fakt zagrożenia pandemicznego i godzą się na konieczne ograniczenia w życiu prywatnym i społecznym. Przyjmują też do wiadomości oczywistość i konieczność włączenia w swoje życie komunikacji zdalnej, w której coraz lepiej sobie radzą.
NAUKA ZDALNA
Istniejące zagrożenie pandemią dotyczy oczywiście również sposobu funkcjonowania studentów i uczelni wyższych. Funkcjonowanie to od marca polegało na wprowadzeniu edukacji zdalnej. Wywołało też szeroką dyskusję o wadach (ale i korzyściach) edukacji zdalnej. Przez lata przyzwyczailiśmy się do edukacji bezpośredniej, do „żywego” kontaktu wykładowcy ze słuchaczami. Taki rodzaj edukacji towarzyszył nam wszystkim od przedszkola do studiów. Sądziliśmy, że będzie taki zawsze. Kształtował nasze zachowania, konstruował w relacjach społecznych w czasie studiów rodzaj rutyny, niezwiastującej specjalnych niespodzianek. Siła przyzwyczajenia do tradycyjnej formy nauki jest ogromna, stąd wprowadzony w ubiegłym semestrze system edukacji wyłącznie zdalnej wielu studentów powitało niechętnie; wielu jednak sprawnie brało w niej udział i z różnych powodów chwaliło sobie tę formę kształcenia.
KONTAKT ZDALNY NIE ZABIJA RELACJI
Jako wykładowca byłam początkowo bardzo zaniepokojona i zmartwiona utratą bezpośredniego kontaktu ze słuchaczami. Przez lata przyzwyczaiłam się do audytorium wielu twarzy, do ich obserwacji. Dostrzegałam znudzenie, zainteresowanie, bieżącą aktywność – wszystko to było mi potrzebne w żywej konstrukcji wykładu. Z zainteresowaniem i satysfakcją mogłam słuchać studenckich wypowiedzi, które sygnalizowały na przykład potrzebne zmiany w sposobie wykładu. Ceniłam sobie rozmowy na przerwach, cieszyłam się z tego, że dobrze rozpoznaję poszczególnych studentów i mogę mieć z nimi na zajęciach indywidualny kontakt.
Początkowo bez entuzjazmu wdrażałam się do nauczania zdalnego, po prostu brakowało mi słuchaczy, cierpiałam na coś, co można nazwać „syndromem samotności” wykładowcy. Zdawałam sobie też sprawę z tego, że także moi studenci nie czują się komfortowo i musi minąć jakiś czas, by oswoili się ze zdalną nauką.
Teraz jednak, gdy mamy za sobą doświadczenie semestru nauki zdalnej, chcę zdecydowanie bronić tezy, że nauka zdalna nie likwiduje kontaktu indywidualnego, nie zabija relacji między wykładowcą i studentem, a nasza komunikacja przybiera po prostu nowe formy. Rzecz w tym, żeby te nowe formy komunikacji były wykorzystane w pełni przez obie strony. Wykładowca nie może poprzestać na przekazaniu studentowi plików z obowiązującymi materiałami i oczekiwać, że student po prostu je opanuje, a na końcu zajęć zda egzamin (na przykład testowy). Można jak najsolidniej przygotować merytoryczne materiały dla studentów i jednocześnie zdawać sobie sprawę, że to tylko jeden z aspektów wykładu czy ćwiczeń. Sądzę, że konieczna jest dodatkowa aktywność wykładowcy, zastępująca aktywność w zajęciach bezpośrednich. Wykładowca winien być przewodnikiem po przekazanym merytorycznym materiale, zwracać uwagę na ważne treści, formułować zagadnienia i pytania – w taki sposób, by student nie miał tylko i wyłącznie do czynienia z suchym wywodem o charakterze podręcznikowym.
Zadaniem wykładowcy jest też zmobilizowanie swoich studentów do „czynnej aktywności”. Studenci muszą mieć poczucie, że w każdej chwili mogą z wykładowcą nawiązać bezpośredni kontakt za pomocą dostępnych komunikatorów. Rozmowa z wykładowcą jest niezastąpiona, wręcz konieczna (na przykład w trakcie pisania prac dyplomowych).
A tu właśnie zaczynają się schody. Studenci często nie mają wystarczającej odwagi do nawiązania kontaktu bezpośredniego, obawiają się pytań, które wykładowca może uznać za naiwne albo świadczące o niepewnej i niepełnej wiedzy studenta. Jest to jednakże bariera do przekroczenia. Bardzo bym chciała, żeby moi studenci w pełni to sobie uświadomili.
Koniecznie trzeba zmienić nasze nastawienie do e-lerningu i dostrzec zalety tej formy kształcenia oraz w pełni ją wykorzystać. W nauczaniu zdalnym faktycznie możemy zindywidualizować tok nauki oraz zorganizować go dogodnie dla siebie: sami wybieramy miejsce i czas nauki, ustalamy tempo, w dowolnym momenie wracamy do wybranych partii materiału.
Studiowanie zdalne nie niszczy relacji student – wykładowca, lecz ją po prostu zmienia, a nawet może wzbogacać.
Jeśli więc wiele osób martwi się koniecznością uczestniczenia w zajęciach w trybie zdalnym, to apeluję do zmiany nastawienia. Taka nauka w żadnym razie nie musi być gorsza niż studiowanie w formie bezpośredniej. Świat edukacji zdalnej warto oswoić, by mieć poczucie jego rozumienia i sensowności.
O AUTORZE:
Prof. dr. hab. Aleksandra Żukrowska
Rektor Szczecińskiej Szkoły Wyższej
Collegium Balticum
Biografia