Jednym z moich największych i najpiękniejszych odkryć w literaturze detektywistycznej jest twórczość Chestertona. Tak, Gilbert Keith Chesterton, pisarz, autor prac poświęconych religii katolickiej i współtwórca teorii dystrybucjonizmu, napisał także wiele opowiadań kryminalnych i powołał do życia jedną z najbardziej urokliwych, zachwycających, budzących podziw postaci detektywów amatorów: księdza Browna. Księdza Browna, od którego mogliby się uczyć i przedstawiciele duchowieństwa, i dochodzeniówki.
Ksiądz Brown to przedstawiciel katolickiej części Wielkiej Brytanii, skromny, spokojny i oddany swojemu powołaniu duchowny, którego zwykle spotykamy w angielskim kościele, choć raz – również w koloniach brytyjskich w Afryce. Jeśli miniecie księdza Browna na ulicy, najpewniej go nie zauważycie: niski, nieco pulchny, w wytartym kapeluszu. Ot, jeden z wielu. Nawet nie wygląda zbyt inteligentnie, taka to poczciwa, łagodna i nieznająca życia facjata…
Otóż nic bardziej mylnego!
Ksiądz Brown nosi w sobie to, co znajdujemy u każdego wielkiego detektywa (amatora czy zawodowca) w tej najlepszej odsłonie literatury kryminalnej, jaką podarował nam początek XX wieku: nieokiełznane zamiłowanie prawdy, pogłębioną znajomość psychologii w praktyce, wyczulenie na kłamstwo, wrażliwość na atmosferę, niesamowitą umiejętność dedukcji, brak zaufania do tego, co się wydaje i do tego, co ludzie mówią („nigdy nie wierzę w to, co ludzie mi o sobie mówią”, to słowa panny Marple, która zapewne z przyjemnością ugościłaby księdza Browna u siebie na herbacie. Ona prezbiterianka, on katolik, ale dogadaliby się i w temacie wiary, i – szczególnie – w temacie zbrodni oraz ludzkich charakterów). I jeszcze jedna cecha, bez której wielki detektyw się nie obejdzie: przyciąganie morderstw. Miała to panna Marple, miał to Poirot, mieli to Tommy i Tuppence (chociaż ci szczególnie chętnie pomagali losowi); miał to Mordecai Tremaine, miał to lord Peter Wimsey – i ma to ksiądz Brown. Przyciąganie morderstwa jako cecha osobowości wygląda następująco: gdzie się bohater nie znajdzie, tam kogoś mordują. Hm, nie brzmi to przyjemnie, więc odwróćmy: gdziekolwiek kogoś mordują, tam znajdzie się bohater. Też nieco niezręcznie, ale taka jest prawda: te postacie literackie mają po prostu wyjątkowego nosa do sytuacji, gdy ktoś komuś pomagał, nieproszony, pożegnać się z tym światem.
Ksiądz Brown nie pcha się sam, na siłę i z pychą, w kryminalne przypadki i śledztwa; ale albo okoliczności, albo ufający mu ludzie zachęcają, by wziął udział w poszukiwaniach mordercy. Nasz duchowny robi to zawsze w ten sam sposób: ogląda dokładnie miejsce zbrodni i otoczenie (Sherlock Holmes byłby zadowolony), a potem rozmawia z ludźmi; tu zasłużyłby na pochwały Poirota, panny Marple i Tremaine’a, bo tak jak oni, odgrywa rolę mało rozgarniętego osobnika, przed którym nie trzeba się mieć na baczność, i niby to niewinnymi uwagami prowokuje do mówienia. A mówienie jest groźne.
Niemal każdy morderca złapany przez Poirota wpadał, bo powiedział za dużo. „Daj im się wygadać, mon ami – tłumaczył wielokrotnie Poirot przyjacielowi Hastingsowi – bo ludzie lubią mówić, a mordercy szczególnie lubią mówić. Lubią się chełpić. A do tego zawsze zrobią to, co najbardziej niebezpieczne: niechcący powiedzą jakąś prawdę, której nie powinni powiedzieć, jeśli ich kłamstwo ma się utrzymać. Powiedzą za dużo, zawsze w końcu powiedzą za dużo – więc daj im mówić!”
Ksiądz Brown zatem też daje mówić: ludziom podejrzanym i niepodejrzanym, chętnym i niechętnym, przerażonym i wściekłym. Raz nawet pozwolił przemówić psu (oczywiście na psi sposób) i w ten sposób uzyskał zeznanie, które sprowokowało mordercę do przyznania się do winy. Ksiądz Brown pozwala mówić, obserwuje, czasem podpuszcza (tak, umie być złośliwy!), a przy tym wszystkim – intensywnie myśli, myśli, myśli. Tu podaliby sobie ręce z Poirotem – obaj bowiem szanują psychologię i wierzą, że myślenie to najważniejsza część pracy detektywistycznej. Ksiądz Brown co prawda nie układa domków z kart podczas pracy dedukcyjnej ani nie aranżuje wielkiej mise en scène, by najpierw wyprowadzić z równowagi wszystkich zgromadzonych, a potem wskazać palcem na najmniej podejrzaną osobę ze słowami „Ty jesteś mordercą!” (Poirot sam przyznawał, że ma do tego pewną słabość niczym aktor), ale za to jego „oto winny” jest równie poruszające i zaskakujące.
Wspominałam, że ksiądz Brown bywał złośliwy. Jest taka piękna scena pod koniec „Człowieka w pasażu”, gdy po zdemaskowaniu mordercy sędzia pyta, jak udało się odkryć prawdę (cała sprawa zasadzała się na zagadce, jakiego to tajemniczego obcego człowieka widziano w owym pasażu, a w pasażu żadnego obcego nie było, po prostu robotnicy ustawili tam lustro). Ksiądz Brown odpowiada skromnie: „No cóż, może dlatego, że sam nigdy nie patrzę w lustro”. Piękny przytyk do dwóch podejrzanych, którzy byli tak przekonani o swojej wyjątkowej urodzie (i intelekcie, i osobowości, i całej reszcie, oczywiście), że dopiero w przypadkowo napotkanym lustrze zobaczyli, jak w rzeczywistości komicznie wyglądają.
Ksiądz Brown jest też świetnym pedagogiem. Po rozwiązaniu problemu tajemniczej kradzieży biżuterii zwraca się do utalentowanego złodzieja: „Teraz jesteś na szczycie, w dobrej formie i w gruncie rzeczy mało obciążony, przecież tylko kradniesz. Ale dziś już uderzyłeś w głowę policjanta; następnym razem innego zabijesz i będziesz przygnieciony pierwszą zbrodnią, a za pierwszą pójdzie druga, trzecia, dziesiąta…”. Ponura wizja przyszłości, jaką roztacza przed nim mały ksiądz, sprawia, że złodziej porzuca skradzione klejnoty… a także złodziejski fach. W wielu późniejszych opowiadaniach spotykamy znów tego bohatera – pana Flambeau (swoją drogą, noszącego imię Hercule! Christie debiutowała w 1920, Chesterton opisywał przygody księdza Browna od roku 1910, a opowiadanie „Latające gwiazdy” pochodzi z 1911… czyżby Christie mniej lub bardziej świadomie wybrała to samo imię dla Poirota?). Jednak francuski były złodziej nie jest już przestępcą, wręcz przeciwnie – sam zostaje prywatnym detektywem i osiada w Anglii, a ksiądz Brown staje się jego najbliższym przyjacielem. We dwóch wielokrotnie prowadzą śledztwa, oficjalne i nieoficjalne, Flambeau zaś lubi podkreślać, że swoje obecne dobre prowadzenie zawdzięcza tylko i wyłącznie tamtej rozmowie pod rozgwieżdżonym niebem.
Dekoracje też są odpowiednie: zagadki zamkniętego pokoju (ulubione i chyba największe wyzwanie fabularne dla każdego autora kryminałów), morderstwa pozorowane na samobójstwa, gromada podejrzanych, z których teoretycznie nikt nie mógł zabić, no i oczywiście klasyczny zestaw motywów: pieniądze, miłość i nienawiść, władza. A co najważniejsze: morderca nigdy nie wyskakuje znikąd, na zasadzie „o, nie wiedzieliście, że jest taki człowiek”. To coś, czego szczerze nie znosiłam w wielu przygodach Sherlocka Holmesa: Holmes wyciągał nagle winnego z kieszeni i chełpił się swoją wiedzą, na co ja mruczałam z irytacją: „No fajnie, fajnie, tylko byłoby miło wcześniej dostać jakąkolwiek wskazówkę”.
Nie,Chesterton gra z czytelnikiem uczciwie: wszyscy podejrzani stoją przed Wami, wszystkie fakty też. Ale interpretację faktów – znów zacytuję Poirota – „no, mon ami, to niech każdy robi sobie sam”.
Jeśli w te sierpniowe dni macie ochotę trochę pointerpretować fakty i sprawdzić, czy nadążycie za księdzem Brownem (ja wiem, że nie, ale jak miło się za nim nie nadąża!), to polecam opowiadania Chestertona. Polskie przekłady znajdziecie w osobnych zbiorach: „Niewinność księdza Browna”, „Mądrość księdza Browna”, „Niedowiarstwo księdza Browna”, „Tajemnica księdza Browna” i „Skandal księdza Browna” albo w łączącym je tomie „Ojciec Brown. Księga wszystkich spraw”.
Kto nie czytał przygód księdza Browna, ten nie może powiedzieć, że poznał najlepsze kryminały. „Należy wystrzegać się ludzi, o których zapominamy, bo tacy właśnie mają nad nami absolutną przewagę”, pouczał ksiądz Brown w „Pieśni o latających rybach”. Ta wypowiedź, jako mój trzeci faworyt, zajmuje miejsce obok „Nie należy ufać całkowicie ludziom. Ja nigdy tego nie robię” panny Marple oraz „Mieszkańcy Broadhinny to wszystko bardzo porządni ludzie. A to, pamiętaj, było już nie raz motywem morderstwa” Poirota.
O AUTORZE:
dr Barbara Popiel
Prorektor ds. jakości kształcenia Szczecińskiej Szkoły Wyższej Collegium Balticum