Jestem zwolenniczką edukacji domowej i cieszę się że żyję w czasach, kiedy w Polsce nauczanie domowe stało się możliwe.
Mój własny kontakt ze szkołą przypadał na lata sześćdziesiąte, a więc czas, w którym nikt jeszcze w Polsce nie myślał w ogóle o tym, że uczenie dziecka poza szkołą, we własnym domu, z pomocą i zaangażowaniem osób bliskich jest możliwe. Obowiązek nauki w szkołach publicznych przyjmowano za bezdyskusyjny. Moje osobiste wspomnienia „doświadczania szkoły” są niejednoznaczne. Szkoła, czy się ją lubiło, czy nie, była oczywistością. Spotkałam w niej świetnych, często jeszcze przedwojennych nauczycieli, o ogromnej wiedzy i autorytecie, ale też nauczycieli fatalnych. Pamiętam surowość i dyscyplinę w szkole podstawowej i średniej oraz częste uczucie strachu towarzyszące pójściu do szkoły. To uczucie towarzyszyło prawie wszystkim uczniom w starszych klasach podstawówki, a potem w liceum. Było uważane za normalne. Wielu przedmiotów lubiłam się jednak uczyć, zależało mi na opinii przynajmniej kilkorga nauczycieli i choć trudno mi dziś powiedzieć, że „lubiłam szkołę”, to na pewno w miarę bezboleśnie się do niej przystosowałam. Jak większość dzieci.
W szkole podstawowej od czwartej klasy miałam wychowawczynię, świetną nauczycielkę matematyki, która nie budziła strachu, lecz respekt. Swoją klasę wdrażała w różne obowiązki „pozaedukacyjne”, sprzyjające – w jej mniemaniu – naszemu lepszemu wychowaniu. Uczniowie musieli przychodzić często godzinę przed rozpoczęciem lekcji i sprzątać porządnie swoją klasę. Do dziś pamiętam pastowanie podłogi ohydną, czerwoną pastą. Nikt w klasie się nie buntował, uznawaliśmy, że wychowawczyni ma do tego prawo. Nie protestowali także nasi rodzice.
Rodzice w tych czasach nie czuli się „partnerami” szkoły, nie dyskutowali, nie krytykowali szkoły; jeżeli pojawiały się jakieś trudności (w nauce, zachowaniu dziecka), to wiązano je z uczniami. To oni mieli się poprawić.
Przez długie lata szkoła była uważana za instytucję zorganizowaną wedle praw, w które nikt nie mógł ingerować ani myśleć o ich zmianach. Warto pamiętać, że jeśli w świecie społecznym zachodzą zmiany, ludzie zaczynają inaczej myśleć, to twory instytucjonalne, jako struktury zamknięte, są najbardziej niepodatne na dostrzeżenie tych zmian zewnętrznych. Wręcz przeciwnie, często kostnieją jako instytucje ze swoimi regułami jeszcze bardziej i stają się oporne wobec wyzwań, które przynosi świat zewnętrzny. Taką właśnie instytucją była i przed laty i jest obecnie szkoła, w której uczniowie w trybie stacjonarnym spełniają obowiązek szkolny.
Pomyślmy, co się zmieniło w instytucjach szkolnych w drugiej połowie wieku XX i obecnie. Według mnie szkoła jako instytucja nie zmieniła się prawie wcale. Zaczęto jednak szeroko dyskutować o szkole i edukacji, konieczność zmian w powszechnym systemie edukacyjnym dostrzegła nie tylko część pedagogów, lecz również ogromna rzesza rodziców, którzy mają dzieci w szkole lub mają je do niej posłać.
Dyskusje te stały się inspiracją do tworzenia szkół poza państwowym systemem edukacyjnym. Powstały szkoły niepubliczne i prywatne, szkoły z innym trybem nauki czy szkoły „demokratyczne”. Wiele takich szkół funkcjonuje dzisiaj w Polsce. Są one alternatywą dla edukacji publicznej, ale dla wielu zainteresowanych rodziców alternatywą niedostępną finansowo.
Większość dzieci jednak musi realizować obowiązek szkolny w stacjonarnych placówkach publicznych, a więc w szkołach – choć bezustannie „reformowanych” – w których „atmosfera pedagogiczna”, wewnętrzne reguły gry są w zasadzie niezmienne od lat: niesprzyjające uczniowi.
Na szczęście dzisiaj w Polsce mamy nie tylko tę jedną możliwość (tryb stacjonarny) na spełnienie obowiązku szkolnego przez dziecko. Nasze dzieci mogą też spełniać ten obowiązek w trybie indywidualnym i trybie nauczania domowego. Tryb indywidualny dostępny jest dla uczniów, którzy z różnych powodów (najczęściej chorobowych) nie są w stanie uczęszczać do szkoły w trybie stacjonarnym. Lekcje są prowadzone w domu ucznia przez wyznaczonych nauczycieli przez kilka godzin w tygodniu. Nauczyciele pomagają w zrealizowaniu podstawy programowej; cała reszta polega na pracy własnej ucznia, a rodzice mają zapewnić właściwe warunki do nauki w domu.
Wreszcie mamy też możliwość nauczania domowego. W edukacji domowej odpowiedzialność za proces nauczania dzieci biorą na siebie rodzice. To oni organizują w sposób zindywidualizowany edukację, tworzą program i metody kształcenia stosowne do wieku dziecka, jego potrzeb, predyspozycji i zainteresowań, przy zachowaniu zgodności z wymaganym na danym poziomie kształcenia zakresem wiedzy.
Domowe nauczanie w Polsce reguluje ustawa pozwalająca na naukę dziecka w domu za zgodą dyrektora szkoły, do której jest ono zapisane. Dziecko nie traci więc całkowicie więzi ze szkołą – po każdym roku nauki zobowiązane jest zdać egzaminy klasyfikacyjne, weryfikujące wiedzę nabytą w trakcie nauczania domowego.
Dzieci uczących się w domu jest dziś już 14 tysięcy, dwa razy więcej niż w 2015 roku. Z roku na rok będzie ich coraz więcej, bo wzrasta świadomość rodziców, że mają możliwość wyboru – rezygnacji z tradycyjnej szkoły.
Rodzice zapewne mają zróżnicowane powody, gdy decydują się na uczenie swoich dzieci w domu. Niewątpliwie wspólnym powodem jest brak aprobaty dla oficjalnego, szkolnego systemu edukacyjnego, mówiąc po prostu – niechęć do szkoły, przekonanie, że w tradycyjnej szkole dziecko zmarnuje kilkanaście lat swojego życia. Nie chcę tu dyskutować takich niuansów jak to, czy rodzice mają rację, czy są w stanie udźwignąć samodzielnie uczenie swoich dzieci, czy dalekosiężne skutki kształcenia domowego będą faktycznie dla dziecka lepsze. Faktem jest brak zaufania do szkoły.
Pomyślmy zatem, dlaczego tak wielu ludzi nie ufa dzisiaj szkole.
Nie mogę nie przywołać tutaj poglądów Jespera Juula (z którymi w pełni się identyfikuję), zawartych w jego książkach i wywiadach[1]. Czytelników, którzy znają książki Jespera Juula, proszę więc o wybaczenie. Uważam, że dyskusja problemów, które zawarł Juul w niewielkiej, lecz ważnej książce „Kryzys szkoły”, jest dobrym punktem wyjścia do namysłu nad walorami nauczania domowego.
Jesper Juul uważa, że mamy współcześnie do czynienia z totalnym kryzysem szkoły w jej dotychczasowym modelu. W jednym z wywiadów powiedział:
„Zmieniły się relacje dzieci i rodziców. Zmienił się rynek pracy. A szkoła nie. Oparta jest na hierarchii, władzy i posłuszeństwie. Zmiana jest tu możliwa tylko wtedy, gdy zamiast obwiniać się nawzajem, rodzice, nauczyciele i dzieci zaprotestują razem. […] Ten opresyjny i przestarzały pomysł na edukację jest oparty na hierarchii, władzy i bezwzględnym posłuszeństwie. Wymyślono go po to, żeby dostarczyć państwu uległych obywateli, którzy będą karnie wykonywać polecenia w halach fabrycznych, ale czasy się zmieniły”[2].
W całym naszym obszarze kulturowym mamy do czynienia z ogromną presją na edukację i wykształcenie. Ten nacisk wywierany jest nieustannie na dzieci: muszą się uczyć, muszą osiągać postępy, zdobycie odpowiedniego wykształcenia jest podstawowym warunkiem optymalnego funkcjonowania w życiu… Rodzice stale uczestniczą w tym procesie formatowania dziecka uczęszczającego do szkoły, nie zdając sobie sprawy, jak dalece takie nastawienie jest dla dzieci niszczące. Muszą one stale podporządkowywać się wymaganiom, a według Juula jest to droga, na której dziecko traci poczucie własnej wartości.
Szkoła od zawsze jest jednym z najstarszych instrumentów władzy. Szkoły (a nawet przedszkola) są instytucjami przymusowego pobytu, w których dzieci być muszą. Przez kilkanaście lat oczekuje się od nich, aby dostosowywały się do nauczycieli, innych uczniów w klasach, atmosfery w szkole i posłusznie wykonywały polecenia. Mają dobrze funkcjonować w grupie, spełniać edukacyjne oczekiwania szkoły i rodziców. W takim systemie nie ma w zasadzie miejsca na niezależne, samodzielne myślenie. I choć się o nim często mówi, to w rzeczywistości szkolnej jest to pusty frazes.
Kiedy dzieci nie spełniają oczekiwań swojego środowiska, trzeba je w jakiś sposób „naprawiać”. Uważają tak i nauczyciele, i rodzice. Nie zajmujemy się jednak korygowaniem świata szkoły, przyjmujemy, że korekcie podlegać musi dziecko.
Szkoła jako instytucja nie jest w stanie zrezygnować ze swojej dominujące pozycji wobec ucznia, wykluczona jest komunikacja ucznia z nauczycielem na równej płaszczyźnie. Zatem: „Decydujące pytanie, przed jakim stają dorośli, zarówno nauczyciele, rodzice, jak i politycy, to jak wykonywać swą przywódczą rolę wobec dzieci bez uciekania się do działań naruszających ich godność i integralność. Jak można kierować uczniami, nie łamiąc ich osobistych granic?”[3].
Juul uważa (powołując się w „Kryzysie szkoły” na wyniki badań), że szkoła jest instytucją dobrą dla mniej więcej 15% uczniów – tych grzecznych, potulnych, bezproblemowych, z pierwszych ławek. Formułuje też dyskusyjną tezę, że „bezproblemowi” uczniowie w przyszłości mogą stać się ludźmi źle przystosowanymi do życia, często autodestrukcyjnymi[4]. Szkolnemu systemowi brakuje humanistycznych fundamentów, brakuje zrozumienia dla dzieci i młodzieży, widzi się uczniów, a nie zróżnicowane osoby. Brakuje kompetencji budowania relacji z dziećmi, które pozwoliłyby na poważne traktowanie myśli i uczuć dziecka. Trudno więc się dziwić, że „uczniowie wymykają się kulturze posłuszeństwa, nie chcą robić czegoś tylko dlatego, że dorośli im każą, zwłaszcza jeśli są to dorośli, którzy nie troszczą się o nich i nie wchodzą z nimi w głębsze relacje”[5].
Trzeba jednakże pamiętać, że dziecko nie może być odpowiedzialne za jakość relacji z dorosłymi. Nauczyciel czy wychowawca w szkole musi poczuwać się do odpowiedzialności za dziecko, tak jak i uczeń powinien czuć, że dorosły jest za niego odpowiedzialny, z odpowiednią troską i zainteresowaniem, bez ekspozycji dominacji. Juul uważa, że szkoła jako instytucja nie potrafi wytworzyć tego rodzaju odpowiedzialności; takiej odpowiedzialności nie chce ponosić, w sytuacjach trudnych czy konfliktowych szuka się najczęściej winy w dziecku, rodzicu czy nauczycielu. Taka po prostu jest kultura szkolna, o której Juul mówi, że jest nie do zniesienia:
„tych kilkanaście lat, które dzieci spędzają w szkole, to czas niezwykle ważny z punktu widzenia ich rozwoju egzystencjalnego. Nie chodzi tylko o wiedzę, jaką wyniosą ze szkoły. Te lata są decydujące, ponieważ właśnie wtedy dzieci kształtują obraz samych siebie w oczach własnych i innych ludzi. Nauczyciele mają wielki wpływ na te procesy, a mimo to zachowują się tak, jakby w szkole chodziło tylko o przekazywanie wiedzy. Z tego powodu mogą mimowolnie wyrządzić wiele szkód. Dokładnie tak samo jak przed pięćdziesięciu laty, wciąż większość uczniów opuszcza szkołę z niskim poczuciem własnej wartości. Niektórzy mają może nieco wiary w siebie, ale ogólnie rzecz biorąc, szkoła po prostu boli”[6].
Jesper Juul uważa, że szkoła współczesna jest przeżytkiem, nie potrafi dokonać takich wewnętrznych reform, by spełniać oczekiwania współczesnego świata i ludzi w nim żyjących. Ten świat zmienia się bardzo szybko, ludzie w nim żyjący powinni w nim sobie radzić, być kreatywni, samodzielnie myślący, odważni, przekonani o wartości własnej. Szkoła tego nie umożliwia: „I dlatego presja szkoły jest nie tylko nieludzka, ale i kontrproduktywna; kosztem relacji międzyludzkich […] zmierza się do celu, który jest zupełnie zbyteczny”[7].
Jesper Juul ma nadzieję, że tradycyjna szkoła w obecnej postaci się nie utrzyma, a zmiany w szkołach zaczną postępować „od dołu”. Trzeba też zawsze pamiętać, że nie ma jednej dobrej szkoły dla wszystkich – takie marzenie Juul radzi porzucić. Natomiast uważa zarazem, że obowiązek szkolny powinien zostać zastąpiony prawem do nauki.
Wróćmy zatem do edukacji domowej. Jeśli rodzice mają taką wizję współczesnej szkoły, jaką ma Jesper Juul, to trudno się dziwić, że niektórzy z nich decydują się na domowe nauczanie swojego dziecka. Oczywiście, trzeba zdać sobie sprawę z tego, że nie wszyscy rodzice mogą się podjąć edukacji domowej. Jednakże ci, którzy z wielu względów mogą się podjąć tego wyzwania, muszą mieć jakąś w miarę spójną wizję tego, co będą chcieli – ucząc w domu – osiągnąć dla dziecka.
[1] Jesper Juul – duński pedagog i psychoterapeuta, autor książek, m.in. „Twoje kompetentne dziecko”, „Agresja – nowe tabu?”, „Kryzys szkoły” (w Polsce wydało je w 2014 roku wydawnictwo Mind). Założyciel organizacji Familylab, która prowadzi szkolenia trenerów, warsztaty dla rodziców i organizacji publicznych w 15 krajach na świecie, w tym w Polsce. Propaguje idee szacunku i współdziałania w relacjach z dzieckiem oraz dojrzałe przywództwo dorosłych.
[2] „Jesper Juul: Obecny system edukacji wymyślono, żeby tworzyć uległych obywateli. Czas na strajk
WYWIAD”, Agnieszka Jucewicz, 4 września 2017, http://wyborcza.pl/7,161389,22320919,jesper-juul-obecny-system-edukacji-wymyslono-zeby-tworzyc.html [30.03.2020].
[3] Jesper Juul, „Kryzys szkoły”, tłum. D. Syska, Podkowa Leśna 2014, s. 34.
[4] Ibidem, s. 33.
[5] Ibidem, s. 146–147.
[6] Ibidem, s. 149.
[7] Ibidem, s. 66.
O AUTORZE:
Prof. dr. hab. Aleksandra Żukrowska
Rektor Szczecińskiej Szkoły Wyższej
Collegium Balticum
Biografia