16/07/2020

Mediacje są czymś znanym już od starożytności; mediator, czyli osoba wkraczająca pomiędzy dwie skonfliktowane strony, pomagająca im rozwiązać problem i wspierająca w wyjaśnianiu trudnych kwestii, pojawia się w różnych epokach, kulturach i miejscach. Mediatorem mógł być człowiek mający władzę, pozycję wynikającą z urodzenia lub urzędu, a także osoba powszechnie lubiana, szanowana, ciesząca się uznaniem, z jakiegoś powodu ważna dla społeczności lub skłóconych ludzi. Mediator wkraczał z własnej woli, z poczucia obowiązku albo na zaproszenie spierających się i ich rodzin.

W XX wieku mediator stał się zawodem – oto obok mediatorów, którzy mieli władzę lub poważanie, pojawia się mediator zupełnie obcy, niezaangażowany, za to odpowiednio przygotowany. W wielu zachodnich krajach mediacje są już na porządku dziennym; w Polsce wciąż stanowią swoiste novum, wokół którego narosło sporo niejasności, błędnych interpretacji i stereotypów, przez co mediatorów traktujemy często równie podejrzliwie, jak kiedyś psychologów i coachów.

Zacznijmy od podstaw: czym jest mediacja? To rozmowa (cykl rozmów) między skłóconymi osobami/stronami, które same nie mogą dojść do porozumienia i potrzebują wsparcia. Tu wkracza mediator – jego zadanie polega właśnie na pomaganiu w rozmawianiu. Brzmi zabawnie? To teraz odpowiedzcie sobie z ręką na sercu, ile/ilu z Was potrafi rozmawiać o problemie, o bolesnych kwestiach, bez emocji nakierowanych na drugą osobę, bez obarczania siebie lub kogoś winą, bez werbalnej agresji, bez reagowania na czyjeś „nie zgadzam się” tak, jakby to był personalny atak? No właśnie. To trudna rzecz, szczególnie wtedy, gdy rozmawiamy z bliskimi. Paradoksalnie to właśnie osoby dla nas najważniejsze najłatwiej ranimy – po części pewnie dlatego, że znamy ich słabe punkty, a po części dlatego, że są dla nas ważne, więc nie da się machnąć ręką ze słowami „niech sobie dureń gada”.

Mediacje mogą być formalne (zleca je sąd, decydują się na nie skonfliktowane strony, żeby doprowadzić do oficjalnego rozwiązania) lub nieformalne (mediacje w rodzinie, w grupie przyjaciół, by się po prostu wreszcie dogadać). O ile w nieformalnych można sobie pozwolić na to, aby mediatorem była osoba związana ze skłóconymi osobami (np. siostra między rodzeństwem, rodzic między dziećmi, babcia między rodzicem a dzieckiem), o tyle w formalnych są zasady, których nie wolno naruszyć. Te właśnie zasady powinny nam uświadomić, na czym dokładnie polega rola mediatora i gdzie tkwią błędne przekonania o jego sposobie działania.

Po pierwsze: mediator nie jest terapeutą, a jego zadaniem nie jest naprawianie związku czy relacji! To szczególnie istotne w przypadku mediacji rozwodowych, tu bowiem niektórzy mediatorzy naruszają zasady i zamiast wspierać małżonków w wypracowaniu jak najlepszej ugody rozwodowej, zaczynają się bawić w terapię par, namawiać którąś stronę do „odpuszczenia”, narzucać swoje przekonania dotyczące relacji związkowych.

Po drugie: mediator jest osobą bezstronną. Jasne, absolutna bezstronność jest niemożliwa, ale mediator powinien starać się jak najbardziej unikać zaangażowania na rzecz którejś ze skłóconych osób, nie powinien żadnej faworyzować ani dyskryminować, nie powinien też mieć własnego interesu w rozwiązaniu sprawy. Dlatego mediacji nie powinna się podejmować osoba znająca którąś (albo obie) ze stron. To jedyny moment, gdy mediator sądowy ma prawo od razu odmówić zleconej mediacji: gdy stwierdza, że zna jedną z osób skierowanych do niego na mediacje, że zachodzi między nimi relacja zawodowa, jednym słowem – gdy okazuje się, że bezstronne traktowanie mediujących ludzi jest niemożliwe lub utrudnione, zagrożone.

Po trzecie: konflikt nie należy do mediatora. To stwierdzenie, powtarzane na kursach certyfikujących, brzmi czasem dziwnie, ale jest bardzo proste. Mediator nie jest stroną konfliktu; nie powinien więc angażować się w ten konflikt emocjonalnie, nie powinien odnajdywać analogii do własnego życia i spraw, nie powinien przywiązywać się do jakiegoś rozwiązania i się za nim opowiadać. Jest trochę jak krawiec: musi uszyć odpowiedni strój, ale choćby materiał mu się szalenie podobał, nie może szyć tego ubrania zgodnie ze swoimi wymiarami. Strój ma pasować na klienta, nie na krawca.

Po czwarte: mediator nie rozwiązuje problemu. To też coś, czego nieraz nie rozumieją zgłaszający się na mediacje ludzie. Mediator nie powie Wam, jak rozwiązać Wasz konflikt, jak zakończyć Wasz problem, jak załatwić Waszą sprawę. Nie podsuwa wyjść, nie narzuca, nie wymusza. Nie wolno mu.

Czasem, gdy wyjaśniam ten ostatni punkt na szkoleniach lub na zajęciach, słyszę pytanie: „To po co jest mediator? Tylko siedzi i gada?”. W pewnym sensie – tak, tylko siedzi i gada. Gada, a dokładniej rozmawia, a jeszcze dokładniej – pokazuje, jak rozmawiać.

Pytałam na początku, dość retorycznie, kto z nas potrafi rozmawiać o budzących emocje sprawach bez tonięcia w tych emocjach. Każdy sam musi sobie na to pytanie odpowiedzieć (tylko najpierw poproszę o rzetelny rachunek sumienia: ile ostatnio było tych „bo ty zawsze / bo ty nigdy”, ile etykietek „po prostu jesteś głupi / wiadomo, że tylko kretyn tak robi”, ile uogólniania, ile przekonania, że wiemy lepiej, co ktoś miał na myśli, ile wyciągania starych sporów, by przypomnieć komuś, że nigdy nie ma racji albo zawsze robi na złość). Odpowiedź ogólna jest taka: nie umiemy ze sobą rozmawiać tak, by w czasie sporów trzymać się problemu, bez ranienia się nawzajem, bez wytykania sobie gorszych punktów, bez postrzegania kogoś, kto się z nami nie zgadza, jako wroga. Nie umiemy, mamy z tym problem, nie jesteśmy do tego przygotowani. To nawet dość zrozumiałe – przecież w sporach emocje łatwo biorą górę.

A jak w praktyce wygląda to „pokazywanie, jak rozmawiać”? Mediator sięga po różne umiejętności komunikacyjne, po zasady porozumienia bez przemocy, dzięki którym usłyszenie kogoś jest możliwe. Za słowami kryją się potrzeby, emocje, oczekiwania, prośby – trzeba to umieć dostrzec, by zrozumieć, o co komuś naprawdę chodzi. Mediator często staje się tłumaczem – z języka emocji (będącego często językiem szakala czy węża – językiem złości, etykietek, rozdzielania świata na czarne i białe) tłumaczy czyjąś wypowiedź na język potrzeb (język serca, życia, żyrafy – mówiący o tym, co czuję, czego chcę, o co proszę w ten mało podobny do prośby sposób). Czym bowiem może być stwierdzenie „Ty mnie nigdy nie słuchasz!”? Prośbą o bycie słuchanym, informacją, jak się czuję w czasie rozmowy z kimś, potrzebą takiego Twojego zachowania w czasie dyskusji, które pozwala mi poczuć się słuchaną. Mediator jednak pamięta, że jednym z błędów komunikacji jest uogólnianie i zakładanie, że dane pojęcie wszyscy definiują tak samo. Dlatego dopyta: „Co to dla ciebie znaczy: być słuchanym? Jak chciałabyś być słuchana? Czego od niej, od niego potrzebujesz, by mieć poczucie, że on, ona cię słucha?”. I wtedy nagle okaże się, że dla jednej osoby słuchanie kogoś oznacza, że podczas rozmowy nie zerka się w telefon ani nie wykonuje się innych czynności, a według drugiej prawdziwe słuchanie jest wolne od wtrącania porad „no to powinnaś… no to trzeba było…” i od poganiających uwag „no ale już to mówiłeś, nie powtarzaj się co chwila”.

Mediator tkwi zatem pomiędzy dwoma językami – językiem strony A i językiem strony B – i stara się tłumaczyć komunikaty każdej strony na język zrozumiały dla drugiej. Emocje tłumaczy na działania, działania – na emocje; pretensje i żale na potrzeby, zarzuty – na sygnały, czego ktoś pragnie, a nie umie wyrazić; złość, agresję i atak zamienia na sformułowania, które pokazują problem, ale nie ranią. Jest różnica w powiedzeniu: „Jesteś nieodpowiedzialnym kretynem i zawsze musisz wszystko zniszczyć” a „Jestem na ciebie wściekła, bo trzeci raz w tym roku rzucasz pracę po paru tygodniach i nie szukasz szybko nowej, rachunki i zakupy robimy tylko z mojej pensji i niewiele zostaje, i się koszmarnie boję, że przy kolejnej twojej pracy znów tak będzie / i mam wrażenie, że sama muszę czuć się odpowiedzialna za nasze finansowe bezpieczeństwo / i czuję się zmęczona czy zniechęcona, bo nie czuję, żebym miała w tobie oparcie w codziennych problemach”. Pewnie, to ostatnie zdanie jest bardzo długie, brzmi trochę jak z amerykańskich popularnych poradników i nie da się nim zatłuc drugiej osoby („nieodpowiedzialny kretyn”, uzupełniony o jakieś soczyste przekleństwo, zatłucze pięknie!) – za to da się tej osobie wyjaśnić, w czym problem. Słysząc „ty nieodpowiedzialny kretynie”, większość ludzi albo się zamknie („nie gadam z tobą, bo mnie obrażasz”), albo zaatakuje („skoro ja jestem nieodpowiedzialnym kretynem, to ty jesteś histeryczną idiotką z pretensjami”). Słysząc „jestem na ciebie wściekła, bo (tu pojawia się bardzo konkretny opis sytuacji”), człowiek może jakoś sensownie zareagować. Może zrozumieć. Może się zastanowić. Może przeprosić, coś zaproponować, coś sprostować. Jest przestrzeń na rozmowę – na rozmowę, która prowadzi do rozwiązań, a nie na awanturę, która prowadzi co najwyżej do pojawienia się w okolicy wielu latających talerzy, choć nie tych z „Archiwum X”.

Do tematu mediacji warto jeszcze wrócić, ale na razie krótko podsumujmy: mediator nie „naprawia” związku czy relacji, nie załatwia problemu za nas, nie popiera jednej strony kosztem drugiej, nie narzuca rozwiązań. Mediator towarzyszy skłóconym stronom w rozmowie – tak jak przewodnik towarzyszy podczas podróży. Przewodnik nie stawia kroków zamiast tych, którzy wybrali się z nim na wycieczkę – pokazuje natomiast, gdzie jest bezpieczna droga, jak stawiać stopy, by w coś nie wpaść, gdzie trzeba się pochylić, a gdzie lepiej iść bokiem. Tak samo postępuje mediator – bo podróż przez rozmowę z drugim człowiekiem to wyprawa, wyprawa zawsze wymagająca, często trudna, a niekiedy wręcz niebezpieczna, jeśli nie jesteśmy do niej dobrze przygotowani.


O AUTORZE:

dr Barbara Popiel

dr Barbara Popiel

Prorektor ds. jakości kształcenia
Szczecińskiej Szkoły Wyższej
Collegium Balticum

Biografia

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz również
Skip to content