Czytelnicze wakacje kryminalne (4): Trupy nie są eleganckie, ale detektyw może być damą
Moja miłość do kryminałów jest bardzo pojemna i mieści różnorodne formy, w tym obejmuje książki dla dzieci. Tak, w literaturze dla dzieci znajdziemy też historie detektywistyczne; choć trzeba przyznać, że w wielu przypadkach są to historie dość niewinne. W „Detektywie Pozytywce” (Grzegorz Kasdepke), do którego mam sporą słabość, są to zagadki związane z codziennymi wydarzeniami, kłamstwami, w najgorszym razie – kradzieżami i próbami oszukania nieświadomych lokatorów. W serii „Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai” (Martin Widmark i Helena Willis) są to zwykle rozmaite kradzieże (czasem też takie dziwne sprawy, jak wynoszenie książek z biblioteki oraz drukowanie w lokalnej gazecie fałszywych, a pełnych błędów ortograficznych informacji o mieszkańcach). Ani detektyw Pozytywka, ani Maja i Lasse nie mają jednak do czynienia z tym, co stanowi największy smaczek opowieści kryminalnych – z morderstwami. W gruncie rzeczy nic dziwnego, te książki są adresowane do odbiorców w wieku przedszkolnym, wczesnoszkolnym, podstawówkowym.
Wreszcie jednak trafiłam na serię przeznaczoną dla nieco starszego odbiorcy – powiedziałabym, że dla osób od trzynastego roku życia, bo tyle lat w pierwszej powieści mają bohaterki. Znalazłam w Fice (zawsze w Fice! Chcecie znaleźć dobrą książkę dla dzieci – kierunek: Fika, koniecznie) cykl „Zbrodnia niezbyt elegancka” Robin Stevens. No nareszcie! Trupy są, amatorscy detektywi (detektywki) są, klimat Anglii z połowy lat trzydziestych dwudziestego wieku jest. Kryminały pełną gębą, a do tego naprawdę dobrze napisane.
„Zbrodnię niezbyt elegancką” otwiera tom „Zbrodnia nie przystoi damie”. Poznajemy nasze dwie detektywki – Daisy Wells, córkę angielskiego lorda, z pozoru idealną małą angielską lady, wcielenie klasy, piękna i dziewczęcego roztrzepania (uwaga: z pozoru. W rzeczywistości Daisy jest spostrzegawcza jak drapieżnik, przebiegła jak polityk, uparta jak nastolatka i inteligentna jak diabli), oraz jej przyjaciółkę, Hazel Wong, córkę dyrektora chińskiego banku. Ojciec Hazel, sam kształcony w Anglii, jest anglofilem i jednym z jego życiowych marzeń było zapewnienie swemu dziecku takiego samego wykształcenia. Hazel trafiła więc do snobistycznej szkoły Deepdean i stała się najważniejszą osobą w życiu Daisy (z wzajemnością). Ponieważ Daisy fascynowała praca detektywistyczna, dziewczyny założyły własne Towarzystwo Detektywistyczne Wells & Wong. Niestety, przez dłuższy czas ich śledztwa ograniczały się do odkrywania, kto komu wyjadł cichcem ciastka z paczki od rodziców, czemu jedna z uczennic płakała w łazience albo jak zaginął krawat od mundurka innej koleżanki. Niezłe na początek pracy, ale przydałoby się w końcu coś ciekawszego i bardziej pasującego do roboty detektywa.
Czasem nie należy sobie życzyć pewnych rzeczy, bo się je dostanie – to właśnie musiało przejść przez myśl Hazel, gdy pewnego popołudnia w szkolnej sali gimnastycznej natknęła się na ciało jednej z nauczycielek. Panna Bell leżała sobie na posadzce z rozbitą głową, co zupełnie nie pasowało do nauczycielki przedmiotów ścisłych. W ogóle cała sytuacja nie pasowała do Deepdean. A jeszcze bardziej nie pasowało to, że gdy Hazel wróciła do sali gimnastycznej z innymi nauczycielkami i uczennicami, by pokazać im swoje odkrycie – panna Bell zniknęła. Ani ciała, ani śladów krwi, zupełnie jakby to był sen. Tylko że – o czym Daisy jest przekonana bardziej niż sama Hazel – to nie był sen. I nieważne, że na drugi dzień dyrektorka ogłosiła, że panna Bell wyjechała pilnie w sprawach prywatnych – Towarzystwo Detektywistyczne czuje, że coś jest nie tak. Angielska idealna mała lady i dobrze wychowana córka chińskiej szychy bankowej ruszają na łowy. Stawką jest nie tylko odkrycie mordercy, lecz również ocalenie innych osób – bo panna Bell to nie ostatnia ofiara, która zachwieje dobrym imieniem Deepdean…
Jak to się dobrze czytało! Daisy i Hazel są realistyczne, do bólu realistyczne (gdybym miała do czynienia z Daisy, pewnie parę razy chętnie dałabym jej w ucho); tak samo jak inne uczennice, jak nauczycielki, jak inspektor policji. Co ważne, inspektor policji nie jest durniem – zna się na swojej robocie – ani zarozumiałym głąbem – w pewnej chwili bowiem uświadamia sobie, że dziewczyny siłą rzeczy mają sporo informacji, których policja nie zdoła wyciągnąć z kadry Deepdean. A ostateczny sukces to niemal wyłącznie zasługa Daisy i Hazel. Inspektor Priestley jest tego świadom – i bardzo dobrze, bo jego pomoc i życzliwość dla młodych detektywek bardzo się przyda pół roku później, gdy w posiadłości lorda Hastingsa, taty Daisy, zostanie otruty herbatą niezbyt sympatyczny gość pani domu…
Stevens pięknie tworzy atmosferę angielskiej dobrej szkoły dla panien, a jeszcze lepiej prezentuje relacje między ludźmi. Kto pamięta bezlitośnie obnażaną przez Agathę Christie zawoalowaną ksenofobię angielskiej klasy średniej i wyższej, pokiwa głową ze smutnym uśmiechem, gdy Hazel będzie opowiadać o swoich pierwszych tygodniach w Deepdean. „Cudzoziemko”, tak ją nazywano; dziwiono się, że zna angielski, że w ogóle mówi w jakimś „cywilizowanym” języku. Niektóre podarunki z domu Hazel ukrywa przed nawet dobrymi koleżankami, bo nie chce słuchać „o, jakie to dziwactwa w tych Chinach jedzą”. Zresztą i współcześnie – w trzeciej klasie, gdy Towarzystwo Detektywistyczne rozpoczyna swoje poważne śledztwa – Hazel mierzy się z różnymi nieprzyjemnościami. Ogrodnik stara się na nią nie patrzeć i nigdy się do niej nie odzywa, najwyraźniej czuje się przy niej niekomfortowo. Poza szkołą ludzie dziwnie na nią patrzą („Tak, wiem, że wyglądam na Chinkę, a nie Angielkę. Naprawdę muszą robić takie oczy, jakby zobaczyli niedźwiedzia o dwóch głowach?”). Nawet tata Daisy mówi o tym głośno („Wyglądasz ciut inaczej niż reszta koleżanek Daisy”) i nie zastanawia się, czy to grzeczne. Smutna refleksja Hazel („Żałuję, że jestem, jaka jestem – i że to, jaka jestem, wydaje im się nie w porządku”) zostaje pogłębiona przez reakcję ciotki Saksi, krewnej lorda Hastingsa. „W naszym holu chyba znajduje się KTOŚ ZE WSCHODU”, oświadcza ciotka, a ostatnie trzy słowa zostają wypowiedziane naprawdę dużymi literami (jakby chodziło o niedźwiedzia lub przynajmniej węża, kwituje pod nosem Hazel). Gdy Daisy wyjaśnia, że owszem, to jej przyjaciółka, panna Wong, która jest jej gościem, ciotka stwierdza: „Coś podobnego! Za moich czasów nigdy by do tego nie doszło”. Oczywiście mówi to wszystko w obecności Hazel. I oczywiście oburzyłaby się, gdyby ktoś jej powiedział, że zachowała się niegrzecznie, niekulturalnie, prostacko. Przecież nie mówiła o człowieku (czyli Angliku / Angielce), tylko o KIMŚ ZE WSCHODU (czyli o czymś mniej niż człowiek).
Niezła lekcja „czym jest dyskryminacja, rasizm, ksenofobia” dla młodszego czytelnika. Dla starszego zresztą też.
Hazel nie jest łatwo i to, że nie jest jej łatwo, to, z czym się spotyka i to, jak takie sytuacje zostają opisane – to dodatkowa wartość tych powieści. Lekcja z człowieczeństwa zostaje przez Stevens załatwiona w sposób wolny od moralizowania i narzucania czegokolwiek. Po prostu czytelnik, jako przedstawiciel „też Europejczyków”, nawet jeśli nie Anglików, czuje się chwilami jak świnia. I słusznie.
Ale wróćmy do morderstw. Tak, tam się mordują! Rozwalona głowa, zatruta herbata, a to dopiero początek, w kolejnych tomach na pewno pojawią się nowe sposoby (choć panna Marple twierdziła, że mordercy są mało pomysłowi, a Poirot zwracał uwagę swojej przyjaciółce, pani Oliver, że dla przeciętnego przestępcy najbardziej tradycyjne metody są najpewniejsze). Zderzone z ponurą rzeczywistością Daisy i Hazel odkrywają, że co innego czytać o Sherlocku Holmesie, a co innego – samym prowadzić śledztwo w sprawie zabitych ludzi, zwłaszcza gdy podejrzanymi stają się ulubione nauczycielki, dobre koleżanki, a nawet… rodzice.
„Zbrodnia niezbyt elegancka” nie infantylizuje ani samej zbrodni, ani stojących za nią motywów, ani ludzkich słabości. Pieniądze, zazdrość, zdrady małżeńskie, nieślubne dzieci, pragnienie władzy – te wszystkie klasyczne powody, dla których ktoś decyduje się kogoś zatłuc, pojawiają się w pozornie ustabilizowanym i eleganckim świecie dwóch trzynastolatek. Lekcje dorosłości są gorzkie, bolesne i chwilami dziwne (dorośli okazują się bardziej dziecinni niż dzieci), ale na pewno wnoszą coś wartościowego. Choćby świadomość, że nie wszystko jest tak idealne, jak z pozoru wygląda. Oraz umiejętność współczucia – przyjaciółce, ofierze, a niekiedy nawet katowi. Rozwiązanie drugiego tomu, „Herbatka z arszenikiem”, jest potwornie smutne i trudno się uwolnić od myśli, że otruty bydlak dostał to, na co zasłużył. „Nie pochwalam morderstwa”, mawiał Poirot. Ale nawet on przyznał – dwukrotnie! – że było to jedyne i usprawiedliwione wyjście. Warto po „Herbatce z arszenikiem” sięgnąć po „Morderstwo w Orient Expressie” i „Kurtynę”. Kto wie, czy Hazel – która ogromnie żałowała, że w ogóle zajęły się sprawą śmierci pana Curtisa – w dorosłym życiu kiedyś nie powie: „Przedstawiłam państwu dwa rozwiązania. Proszę wybierać”, świadoma tego, że siedzący przed nią morderca jest w gruncie rzeczy tylko „karzącą ręką sprawiedliwości”. Kto wie. Hazel na razie wie już tylko, jak to jest, gdy trzeba podejrzewać bliską osobę i gdy podejrzenie to okazuje się prawdą.
Bolesna lekcja dla trzynastolatki. Co nie przeszkadza ani Hazel, ani Daisy rzucić się w wir nowego śledztwa, gdy w eleganckim pociągu, którym podróżowały z panem Wongiem, ktoś został zamordowany. Detektyw zawsze pozostanie detektywem, nawet jeśli ma tylko trzynaście lat.
Seria jest wspaniała; gdybym ją poznała jako nastolatka, pewnie zakochałabym się na zabój. Ba, zakochałam się i teraz, gdy jestem w połowie trzydziestki. W ciemno kupiłam wszystkie pozostałe tomy. Czekają na swój moment – bo dobry kryminał należy czytać wtedy, gdy mózg się go intensywnie domaga, gdy apetyt czytelniczy aż wyje o detektywistyczną opowieść. To nie banalny thriller, do zapełnienia paru godzin, łyknięcia niczym zestaw frytki plus cheeseburger, bo akurat McDonald był pod ręką. Dobra powieść detektywistyczna jest jak danie lepszej klasy, warto się nim delektować – co nie zmienia faktu, że i tak je się zachłannie, szybko, bo to jest tak pyszne, że trudno się oderwać.
Daisy i Hazel przyłączyły się do grupy moich ulubionych detektywów. Naprawdę, w czasie śledztwa zapomina się, że są nastolatkami. Ich działania pochwaliłby nawet Poirot (chociaż bałagan, jaki robi wokół siebie Daisy, potwornie by go irytował). A styl Robin Stevens jest wart tego, by zarezerwować sobie kilka wieczorów na „Zbrodnię niezbyt elegancką” – nawet gdy ma się dużo więcej niż trzynaście lat. W końcu u detektywa liczą się zdolności, a nie metryka.
O AUTORZE:
dr Barbara Popiel
Prorektor ds. jakości kształcenia
Szczecińskiej Szkoły Wyższej
Collegium Balticum
Biografia